O podróżowaniu – zarówno tym zawodowym, jak i prywatnym, ukochanym Beskidzie Niskim oraz miejscach, które chciałby odwiedzić opowiada nam Igor Herbut, lider grupy Lemon.
Twoja Podróż: Czym jest dla ciebie podróż?
Igor Herbut: Ważną częścią mojego życia, choć wygląda to na co dzień inaczej niż inni sobie wyobrażają. Ponieważ dużo podróżuję, wielu osobom wydaje się, że też dużo zwiedzam. Śmieję się, że owszem - zwiedziłem miejsce koncertu, hotel, no i stację benzynową. A na poważnie to bardzo cieszę się, że podróże są dużą i bardzo inspirującą częścią mojego życia. Bo poza tym, że faktycznie odwiedzam różne miejsca i poznaję wiele osób, to w ich trakcie dużo też pracuję, na przykład komponuję, no i czytam książki.
Gdybyś mógł zabrać swoją publiczność w jedno miejsce, które – twoim zdaniem – najlepiej oddaje twoją wrażliwość i artystyczną duszę, gdzie by to było? I czy miałoby to związek z twoim łemkowskim pochodzeniem?
Od razu pomyślałem o Beskidzie Niskim. Są tam miejsca bez kontaktu ze światem zewnętrznym, bez internetu, bez linii telekomunikacyjnych, gdzie naprawdę można w odosobnieniu spojrzeć na te piękne pagórki zielone ciągnące się po horyzont. Ostatnio czytałem nawet o tym, dlaczego na wakacjach tak się zawieszamy i patrzymy w przestrzeń - czy to jest morze, czy góry, czy Mazury, cokolwiek. Kiedy mamy przestrzeń, horyzont przed sobą, 90 sekund patrzenia w taki punkt w oddali resetuje nam mózg, pomaga naprawdę odpocząć. Zaprosiłbym więc ludzi w Beskid Niski i może kiedyś tam zagram. Pamiętam że chyba Dawid Podsiadło robił taką bardzo ciekawą, akustyczną trasę. Granie w plenerze byłoby bardzo fajne, inspirujące, więc może też na mnie przyjdzie kiedyś czas.


Podobny koncert w plenerze (niestety bez publiczności) w trakcie pandemii zagrał Krzysztof Zalewski. No może nie cały koncert, bo po kilku utworach zaczął padać deszcz, a on tam był obstawiony elektroniką…
U mnie by też z pewnością padało, bo z deszczem jestem mocno związany, nawet na scenie Must Be The Music w wizualu był deszcz i tak już zostało. Padało też podczas lipcowego koncertu Męskiego Grania w Poznaniu, gdy prezentowałem swój program z piosenkami Marka Grechuty. Śmiałem się, że do ezoterycznego Poznania przywiozłem krakowski, deszczowy klimat.
Mówi się, że muzyka to forma podróży. O jakiej podróży – tej geograficznej – marzysz?
Chciałbym wrócić do Japonii. Jest taki wywiad sprzed 13 lat, kiedy wygrywaliśmy program, w którym mówię, że marzę o zobaczeniu Japonii. To się faktycznie wydarzyło, to była moja pierwsza podróż dalej niż do… Legnicy. Japonia zrobiła na mnie wielkie wrażenie. A że była trochę inna 10 lat temu niż jest teraz, jeszcze tym bardziej po olimpiadzie, więc chciałbym tam wrócić. No ale na to potrzeba troszkę więcej wolnych dni z rzędu, a z tym jest obecnie trudno. Nie powiem niestety, bo to jest stety, ponieważ jest co robić, jest dużo pracy i wiele ciekawych projektów, z których bardzo się cieszę.
A co do tego, że muzyka jest formą podróży – pełna zgoda!
Podróże z zespołem to nie tylko koncerty i próby, ale też godziny spędzone w trasie. Czy masz rytuały podróżne, które pomagają Ci zachować spokój i balans?
Bardzo często piszę i czytam/słucham. Co ciekawe, kiedyś miałem chorobę lokomocyjną, która – jak sądzę – minęła mi z powodu wykonywanego zawodu: organizm się przyzwyczaił i przewalczył. Ale pamiętam jeszcze wycieczki szkolne, w trakcie których bardzo mnie to męczyło.
Obecnie w podróży słucham bardzo dużo książek i zazwyczaj… nie śpię. Koledzy śmieją się, że nigdy nie widzieli mnie śpiącego w busie, a zdarza się przecież, że przejeżdżamy w nocy 500 km i potem nie bardzo jest jak się zregenerować. No ale skoro nie mogę zasnąć, staram się wypełnić ten czas czymś produktywnym.
Masz miejsce, do którego wracasz regularnie – takie, które daje Ci oddech i pozwala oderwać się od intensywności sceny i codzienności?
Mam, na Mazurach, lubi je także bardzo mój syn, ale dokładnej lokalizacji nie zdradzę. Jest tam pomost, są rybki, jest też las, a że to teren Natura 2000, są również cisza i spokój. Wracam w to miejsce, kiedy tylko mogę, bo tam faktycznie człowiek oddycha i odpoczywa.
Lubię też spontanicznie pojechać, chociaż bardzo często gramy na Pomorzu, nad morze, często do Sopotu. Jest teraz fantastyczne połączenie, jakieś dwie i pół godziny pociągiem. O ósmej czy dziewiątej rano wsiadam do pociągu, tam słucham książek i/lub piszę, na miejscu idę na chwilę na plażę, piję tam kawę, resetuję głowę i ucho szumem fal, a potem wracam.
Właśnie odpowiedziałeś na kolejne, nie zadane jeszcze pytanie z mojej listy - o spontaniczne podróżowanie…
Kiedyś z bardzo bliskim znajomym bardzo spontanicznie polecieliśmy do Grecji. Pierwszy raz tam byłem. To był czas trochę po Wielkanocy i było przepięknie. Siedzieliśmy sobie na przykład przy Partenonie, a z głośników leciała na całe Ateny liturgia prawosławna. Albo wybraliśmy się o północy do malutkiej cerkwi, gdzie była odprawiana liturgia dla czterech, czy pięciu osób. Dla takich chwil się podróżuje.
Ja zresztą jestem w podróżowaniu bardzo skrajny - od namiotów po pięciogwiazdkowe hotele. Kiedyś lubiłem wędrować po Beskidzie Niskim, idąc z plecakiem po kilkanaście kilometrów dziennie i śpiąc w lasach lub na pagórkach, a budziły nas łemkowskie krowy. Dziś te podróże wyglądają trochę inaczej, ale nadal są dla mnie bardzo ważne. I pozwalają mi się rozwijać.


Jaki był twój najbardziej zaskakujący koncertowy wyjazd? Może wydarzyło się coś nieoczekiwanego – śmiesznego albo wzruszającego – co zostało z tobą na długo?
Jest mnóstwo takich sytuacji, ale w pierwszej kolejności pomyślałem o koncercie, na który przyjechała Sara James. Była wtedy bardzo zagubiona, wygrała właśnie jakiś program i nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Przyjechała na nasz festiwal – to było kilka lat temu - i szukała pomocy. Kazałem jej wtedy podczas naszego koncertu wejść na scenę i zaśpiewać. Pomyślałem, że jeśli zdoła tak spontanicznie wystąpić przed bardzo dużą publicznością, to może uda się jej pomóc. Chłopaki szybko spisały utwór, chyba Whitney Houston, ona wyszła na scenę i zaczarowała publiczność. Od tamtej pory współpracujemy.
Bardzo wiele takich rzeczy się na naszych koncertach dzieje. Bo to nie jest tak, że jedziemy i gramy rzemieślniczo ten sam set. Absolutnie emocjonalnie i osobiście podchodzimy do każdego koncertu. Wiemy, że to ma realny wpływ na nas i na innych ludzi. Cieszę się, że mam taką wspaniałą, zespołową rodzinkę, która podobnie jak ja angażuje się w to, co tworzymy i gramy.
Masz z pewnością wiele utworów inspirowanych konkretnymi miejscami – miastem, krajobrazem, wspomnieniem z podróży? Możesz któryś z nich rozkodować i zdradzić z czym był związany?
Całą płytę „Tu” stworzyliśmy w łemkowskiej chacie w Beskidzie Niskim. Spędziliśmy tam dwa tygodnie i jedząc pierogi oraz miód, paląc ogniska i biegając po górach stworzyliśmy ten album. Takie wyjazdy są super inspirujące dla muzyków, także dlatego, że pozwalają odciąć się od życia codziennego i problemów. Teraz też planujemy coś takiego zrobić.
Ale pomyślałem właśnie, że moim największym marzeniem podróżniczym poza powrotem do Japonii, jest odwiedzenie Islandii. Nigdy tam nie byłem, ale wiem, że ludzie wracają stamtąd odmienieni, są inni niż przed wyjazdem. Jestem bardzo ciekaw, czy u mnie też się to wydarzy i chciałbym to sprawdzić. No i może uda się też postąpić zgodnie ze starą, disco polową zasadą: tam gdzie jesteś na wakacjach, musisz nagrać klip.
Spełnienia podróżniczych marzeń.
Igor Herbut - piosenkarz, autor tekstów i kompozytor pochodzenia łemkowskiego. Założyciel i wokalista zespołu LemON. Członek Orkiestry Męskiego Grania 2025.
